- Jedzenie!
- krzyknął Jarett przechodząc z domku na patio. Wypełnione reklamówki trzymał
wysoko nad głową. Wszyscy wokół musieli zobaczyć jego trofea. Za nim pojawił
się Velroy niosąc karton wypełniony po brzegi piwem. Ustawili prowiant na
stole. Wayte przyniósł metalowe kijki, na których były już nadziane kiełbaski.
Justin i Kyrstin przyszli ostatni. Dziewczyna ubrana w czerwony polar wesoło
skakała koło chłopaka, przyciskając czarny, zwinięty materiał do piersi - moja
bluza.
Wayte podszedł do mnie od tyłu i objął w talii. Pocałował delikatnie
skórę mojej szyi, aż dostałam dreszczy, a po nich nastąpiło przyjemne ciepło.
- Zapomnijmy
o tym co było, okej? – szepnął mi do ucha.
- Masz na
myśli nas czy twoich dzisiejszych wybryków?
- Przestań
już – zacisnął mocniej ręce, przyciągając mnie do siebie. – To chociaż po
wycieczce porozmawiajmy o tym.
- Na to się
prędzej zgodzę – odparła, wciąż obserwując las.
- Na co się
tak wpatrujesz? - spytał kierując wzrok na drzewa.
- Coś tam
trzeszczało, a potem usłyszałam…
- Komu
piwa!? - zagłuszył mnie Justin. Odpowiedziały mu pozytywne okrzyki. Wayte
pociągnął mnie delikatnie za tors w kierunku stołu. Oderwałam w końcu oczy od
lasu. Ruszyłam razem z chłopakiem do reszty towarzystwa.
Alkohol się lał, mięso się smażyło, muzyka głośno leciała w tle. Rozmowy
i śmiechy niosły się ponad stół. Każdy korzystał z chwili. Kyri i Jarett tylko
co chwile milkli przywarci do siebie ustami. Velroy, Justin i Wayte na okrągło
znajdowali jakiś wspólny temat. Gdybym ich nie znała, pomyślałabym, że to
starzy, dobrzy kumple. Dziwne, bo przecież dopiero co się poznali. Byli tak
pochłonięci sobą i chmielowym napojem, że nie zauważyli, kiedy ostatnia porcja
kiełbasek i karkówki zwęgliła się, a ognisko ledwo co się tliło. Jedynym
źródłem światła była teraz okrągła tarcza księżyca.
Wstałam powoli i ruszyłam w kierunku paleniska. Ręka, którą Wayte mnie
obejmował, bezwładnie opadła na ławkę. Zaraz potem sięgnął nią po otwieracz i
otworzył każdemu z kolegów po kolejnym piwie. Widać, że bardzo przejął się moją
nagłą zmianą miejsca. Wypili już tyle, że wątpię czyby nagły atak wściekłych
dzików go poruszył.
- Lelila? -
usłyszałam znajomy głos za placów. - Idziemy z Jarettem do sypialni, poradzisz
sobie z nimi? – wskazała pijanych kolegów.
- Tak -
odparłam i odprowadziłam wzrokiem przyjaciółkę z chłopakiem, aż do samych
drzwi.
Kupka zebranych wcześniej patyków zdążyła się już skończyć. Gazety
zostały, ale nimi raczej nie podtrzymam długo ognia. Jedyne co mi pozostało, to
las...
Próbowałam zignorować to, co wcześniej słyszałam. Dźwięk łamanego drzewa
na wiele sposobów można wytłumaczyć. Spróchniała gałąź pod swoim ciężarem oderwała
się od drzewa i spadła. Leśniczy pilnował, żeby nikt podejrzany nie kręcił się
po lesie. Chyba, że właśnie on był tym podejrzanym. Nie, to nie możliwe. Sarna
mogła też w popłochu uderzyć w gałąź i ją złamać. Tylko, że coś musiała ją
wystraszyć. Każda nadchodząca myśl była gorsza od drugiej.
Wycie... Nie przypominam sobie, żeby gdzieś w tych lasach żyły wilki. W
grę mogły wchodzić jeszcze zdziczałe psy, ale wątpię, żeby podchodziły tak
blisko ludzi. Tym bardziej teraz, kiedy narobiliśmy tyle hałasu, że chyba w
samym Duluth nas słyszeli. Mogę w spokoju iść nazbierać patyków i nic mi się
nie stanie. Nie będę też odchodzić zbyt daleko. Mam tylko nadzieję, że chłopcy
za bardzo się nie spiją i usłyszą moje krzyki, jeśli coś by się stało.
Opuściłam patio i zbliżyłam się do granicy podwórka z lasem. Stawiałam
stopy powoli i uważałam, żeby nie nadepnąć na coś. Zrobiłam jeszcze kilka
kroków, po czym kucnęłam. Przeczesywałam podłoże wzrokiem i dłońmi. Zimne
liście drażniły moje opuszki palców, powodując nieprzyjemne uczucie. Czułam,
jakbym dotykała martwych zwłok.
Odrzuciłam szybko tą myśl. Skupiłam się na zbieraniu patyków w blasku
księżyca. Jasne strumienia światła przedzierały się przez korony drzew i
oświetlały ściółkę. Zebrałam pokaźny stosik suchych gałązek. Chwyciłam go
dwiema dłońmi i niezgrabnie się podniosłam. Lekko się zachwiałam, ale szybko
złapałam równowagę, by znów ją stracić.
Cofnęłam się w tył, upuszczając wszystkie drewienka. Poczułam za sobą
wystający korzeń, ale za późno. Przewróciłam się i upadłam na tyłek. Próbowałam
ratować się dłońmi, ale ból po pazurach i kłach Glorii nagle się odezwał.
Miałam teraz gorsze zmartwienia, niż ociekające krwią rany zadane przez kotkę.
Jaśniały, jak dwie żółte lampki. Czujne oczy kierował wprost na mnie. Nie
wyrażały strachu, gniewu czy zdenerwowania. Raczej ciekawość. Był w postawie
stojącej na usztywnionych łapach. Ogon uniósł ku górze, tak samo jak uszy.
Sierść na grzbiecie miał lekko zjeżoną. Pokazywał tym samym, że ma nade mną
dominacje. Wyraźnie pamiętam, jak Avlord tłumaczył mi ich zachowanie.
Co on tu robił? W tych lasach nie powinno być wilków. Na pewno ktoś by je
już zauważył. Chyba, że ten tu to samotnik. Odłączony lub wyrzucony z watahy.
Uniósł przednią łapę i postawił ją bliżej mnie.
Serce już wystarczająco mocno biło mi z przerażenia i ekscytacji. Kiedy
jednak wilk zrobił ruch, moja pompka do krwi prawie wyskoczyła z piersi. W tym
samym momencie zorientowałam się, że wystającym korzeniem była ułamana wielka
gałąź od sąsiedniego drzewa. Nie była spróchniała.
Nigdy nie uciekaj - usłyszałam głos Alvorda w
głowie. - One są, jak ludzie. Wystarczy
tylko dobrze słuchać i obserwować. Nie rób gwałtownych ruchów. Pokaż mu, że
ulegasz.
Powoli
zniżyłam tors do ziemi. Wręcz na niej leżałam brzuchem. Wciąż utrzymywaliśmy
kontakt wzrokowy. Miał takie piękne, hipnotyzujące oczy. Zwierzę rozszerzyło dziurki w nosie i
łapczywie wciągnęło powietrze. Jego uszy przekręciły się nagle i cały spokój go
opuścił.
Wilk nastroszył futro na całym grzbiecie. Uniósł wargi odsłaniając ostre
i śnieżnobiałe kły. Wydobył się z nich groźny szczek połączony z gardłowym
warknięciem. Ugiął się lekko na łapach, jakby gotował się do skoku. Co w takich
sytuacjach radził Alvord? Nic! Bo nigdy
nam się nie zdarzyła taka sytuacja.
Zerwałam się nagle z miejsca, obróciłam i ruszyłam przed siebie.
Wiedziałam, że zbyt wielkich szans nie mam. Zwierzę mogło dogonić mnie w kilka
sekund i wbić ostre zęby w kark. Nie zaszłam jednak daleko, bo wpadłam wprost
na pierś Wayte’a. Objął mnie ramionami i przycisnął mocno do siebie.
- Co ty
wyprawiasz?! - wykrzyczał w moje włosy. Czuć było do niego spirytusem. Ledwo
trzymał się na nogach, ale nie wypuszczał mnie z ramion. Cała się trzęsłam z
emocji, a on próbował to opanować.
- Uciekaj! –
próbowałam się wyszarpać. Za plecami rozbrzmiewały szczęknięcia i groźne
warkoty. Wilk szalał ze wściekłości. Tylko dlaczego... Dlaczego jeszcze nas nie
dopadł?
Powoli odwróciłam głowę. Zwierzę podskakiwało w powietrze, ale
niewidzialna siła ściągała go na dół i szarpała w tył, za każdym razem, gdy
próbował się zbliżyć. Z szarego pyska sączyła się gęsta, biała piana. Cały czas
podskakiwał w naszą stronę i nieprzyjacielsko kłapał paszczą. Wyglądało to
jakby dzieliła go od nas szklana szybka. Takowej jednak nie było. To co go
powstrzymywało?
Blask księżyca odbił się od żyłki przywiązanej do drzewa. Drugi koniec
był zaciśnięty na tylnej łapie wilka – cały we krwi.
- Wayte, co
się dzieje? - spytałam lekko zdezorientowana.
- Co ci
strzeliło, żeby samej tu przychodzić?! - potrząsnął mną, jakbym była lunatykiem
i próbował mnie obudzić.
- Chciałam
tylko zabierać gałązek, bo ognisko gasło! - tłumaczyłam się. Co chwila jednak zerkałam
to na niego, to na wilka. Znajdował się za nami wielki basior, a Wayte
zachowywał się, jakby go nie widział.
- Wiesz,
jak się bałem o ciebie? W jednym momencie widziałem cię przy ognisku, a potem
zniknęłaś!
- Jakbyś
nie był zajęty kolegami, to byś wcześniej zauważył moje zniknięcie – opanował swój
gniew i powoli przemówiłam do niego. – Trzeba mu pomóc – wskazałam na wilka. –
Jest w pułapce. Nawet nie chce myśleć, jak musi cierpieć.
Wayte
otworzył szeroko usta. Widziałam, że chciał na mnie nakrzyczeć. Powiedzieć, że
jestem głupia, że naraziłam się na niebezpieczeństwo. Ale przecież nic się nie
stało. Oprócz trzęsącego i spoconego ciała, jestem cała i zdrowa.
W końcu jednak nic nie powiedział. Nie zareagował na moje uwagi dotyczące
stanu zdrowia wilka. Myślał nad czymś intensywnie, ale przerwało mu Pojawienie
się Velroy’a. Chłopak zdecydowanym krokiem szedł w kierunku wilka ze strzelbą w
ręku.
Nie. On nie może tego zrobić.
Chwyciłam Wayte’a za nadgarstki i próbowałam odsunąć jego ręce. Rany
otworzyły się jeszcze bardziej, ale pomimo bólu nie puszczałam. Wayte również.
Wiedział co chce zrobić. Zaczęłam się szarpać i wrzeszczeć.
- Velroy
stój! Nie możesz go zabić! – krzyknęłam i zaczęłam dodatkowo kopać chłopaka.
- Wayte
uciszą ją - nakazał surowo. Stanął na granicy skoku wilka. Zwierzę próbowało
zaatakować, ale znowu zostało pociągnięte do tyłu. Kłapnął tylko zębiskami
przed twarzą chłopaka i opluł go śliną. Wyraźnie go to zirytowało i przystawił
strzelbę do oka.
- NIEE! -
ryknęłam z rozpaczy. Zdarłam już doszczętnie gardło przez kłótnie z Wayte’m.
Velroy nacisnął spust i rozległ się huk strzału. Zwierzę żałośnie jęknęło
i jego kolorowe ślepia zniknęły. Po chwili postać Velroy’a również zaczęła
niknąć. Potem las, Wayte, aż w końcu wszystko zaszło mgłą i poczerniało. Mięśnie
mi zwiotczały i osunęłam się w ramionach chłopaka.